czwartek, 27 września 2012

Dzień 1 (15.09.2012)


Pobudka 5:50. Kawa. Prysznic. Szybkie pakowanie i pożegnanie z Harnym, od którego dostaliśmy na drogę butelkę „rozgrzewacza" na ostrych papryczkach. Dzięki! :)

Na start dotarliśmy dwie godziny przed rozpoczęciem rajdu. Mięliśmy więc wystarczająco dużo czasu na rekonesans i integrację z innymi ekipami, robienie zdjęć, grzebanie przy Żuku i wszystko inne czego dusza zapragnie. Nie wspominając nawet o mieleniu i przyrządzaniu świeżej kawy, której blisko kilogram zabrał Baflo. :P Zarządziliśmy czas wolny. Baran udał się na poszukiwanie ładowarki do swojego aparatu, Jarzyn wlazł pod Żuka – norma ;) – ja poszedłem na rekonesans.



Super. Dużo fajnych aut, jeszcze więcej pozytywnie zakręconych ludzi. Feeria barw, maskotki na maskach, doklejane rzęsy nad reflektorami, szpeje na dachach i przyczepkach, gwar, walka z czasem i chillout jednocześnie. Jedni na ostatnią chwilę dokonywali poprawek nerwowo biegając w poszukiwaniu narzędzi i części zamiennych podczas gdy inni na leżaczkach z piwem lub kawą w ręku kontemplowali otaczającą ich rzeczywistość. Wszystko w otoczeniu gapiów, kibiców i regularnych przechodniów.


Wśród składników złombolowej zupy znalazły się Złota Łada, Żuk kameleon, Borewicze, Kanty, Strażaki, Maluszki, Nysy a nawet Syrena Bosto. Część aut tak przygotowana, że Złombol można by pomylić z rajdem youngtimerów.

W trakcie obchodu odwiedziliśmy jeszcze „Żuliettę" i „Pawartich", z którymi startowaliśmy z Wawy. Odebraliśmy zapasowe szczęki hamulcowe od Mad Dog'a – jedynego Trabanta w tym roku – i odliczając minuty do stratu leniwie saczyliśmy kawę.

W końcu nadszedł ten upragniony, wyczekiwany od ponad 12 miesięcy moment… Start!


Klaksony, syreny, alarmy, światła, reflektory, okrzyki i pozdrawiana od zgromadzonej publiki! Przy brzmieniu braw, ochów i achów, w blasku fleszy i kamer ;) kolumna „złomów" ruszyła ulicą Mariacką.

Ponieważ Baranowi nie udało się kupić ładowarki przed startem postanowiliśmy podjechać już po rozpoczęciu imprezy do wcześniej zlokalizowanego z pomocą internetu sprzedawcy w Katowicach. Musięliśmy udać się w przeciwnym niż Złombol kierunku, wprowadzając przy tym trochę zamieszania, ponieważ kilka aut ruszyło naszymi śladami. ;) Ale w końcu od czego jest CB radio. Szybko odkręciliśmy całą sprawę.

Po nadłożeniu kilku kilometrów i załatwieniu sprawy wyruszyliśmy we właściwym kierunku w pogoni za peletonem.


Zaczęło się i przez najbliższe kilkaset kilometrów jeszcze to do nas nie docierało, że osiągnęliśmy pierwszy z założonych celów. Wzięcie udziału  w Złombolu. Jednak to prawda. ;)

Obraliśmy kierunek Węgry, na docelowy, pierwszy punkt zbiorczy. Odpaliliśmy muzę, Żuk Entertainment System, książki i jazda. :) Po drodze klasyczne wzajemne wyprzedzanie się i robienie sobie zdjęć z innymi załogami dostarczało nam sporo frajdy ;) i tak spokojnie i rozkosznie mijały pierwsze kilometry rajdu. Do czasu gdy dostrzegliśmy na poboczu pierwsze na trasie migające awaryjki. Rajd rajdem, ale współpraca i pomoc przede wszystkim. Zatrzymaliśmy się przy białym kancie (Angus Team), którego zaloganci byli już w połowie wymiany linki sprzęgła. Nasza interwencja nie była niezbędna, ale skoro nadażyła się okazja to mogący sobie na to pozwolić pasażerowie obydwu załóg wypili szybkiego „brudzia", po czym załadowaliśmy się do auta i pomknęliśmy dalej. Dalej, dalej, znajome polskie widoki i drogi, jednostajny warkot S-21, gadki, żarty, dysputy, muza, kilometry… dalej, dalej. Aż tu nagle, ni stąd ni z owąd Czeska Republika. Pamiątkowe foto przy tabliczce granicznej i dziura w żołądkach.


Pora na pierwszy posiłek na obczyźnie. Kawałek pobocza, lasek. Czego nam więcej potrzeba? ;) Wyciągnęliśmy naszą butlę turystyczną z palikami, garnki, wodę, dwie skrzynki z jedzeniem, wypełnione asortymentem godnym nie jednego delikatesu. Do wyboru do koloru, bo na tym etapie jest jeszcze z czego wybierać. ;) Najedzeni – z wyjątkiem desygnowanych kierowców – chwyciliśmy po małym piwku na deser i dalej hajda na autobahn.

Na granicy ze Słowacją dopadliśmy żukowy konwój, nabyliśmy „vignetu" i z polską komedią na ekranie Ż.E.S. ruszyliśmy dalej, aby niedługo wesprzeć kolejną ekipę. Znowu kant. Tym razem jednak poszła uszczelka. Zanim podjechaliśmy Panowie już od kilku godzin ślęczeli pochyleni nad maską. Udało im się usunąć usterkę. Rozprostowaliśmy więc kości i zgadnijcie co… ruszyliśmy dalej. ;)


Dobiegł wieczór, zapadł zmrok. Niektórzy z nas, „zmęczeni" podróżą przymknęli oczy i tak w ciszy sunęliśmy dalej. Do celu – na camping – dotarliśmy późną nocą. Złombolowa impreza trwała jednak w najlepsze. Muza, snujący się grupkami Złombolowicze, śmiechy, tańce, swawole. :) Przez chwilę próbowaliśmy dogadać się z Magyiarskim odźwiernym przy wjeździe, ale widocznie powiedzenie „Polak, Węgier dwa bratanki" było mu obce… lub poprostu obojętne, bo nie szło się z nim dogadać. Do tego pojawiające się w okół sprzeczne informacje na temat kosztów kampu zmusiły nas do improwizacji. Szybko postanowiliśmy, że rozbijemy się na dziko. W końcu to wyprawa w technologii Rejli. Wystarczyło przejechać kilkaset metrów by dołączyć do zalążka Złombolowego taboru na jakiejś polanie. :) Lekko zmęczeni nadmiarem wrażeń dnia pierwszego rozbiliśmy obozowisko i poszliśmy spać.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz