wtorek, 19 czerwca 2012

„Wróćmy na jeziora"

„Białe żagle, szmaragdowa toń…" jak śpiewały Czerwone Gitary :D

Byliśmy Żukiem na Mazurach. To pierwszy dystansowy test naszego auta. Oczywiście wykryliśmy pewien mankament, a właściwie wykrył się sam, ale po kolei…

Gdzieś w połowie maja Krzysiek zaczepnie rzuca „A może byście się tak wybrali ze mną na spływ?". Czuczek robi minę z rodzaju – za co lub co On znów wymyślił, a ja już od jakiegoś czasu obiecywałem sobie pare dni wolnego więc czemu by nie. Zgadzamy się i zaczynamy organizować niezbędny sprzęt.

Im bliżej wyjazdu tym częściej zastanawiamy się z kim i czym dojechać na te Mazury. Ja Muszę zostawić auto żonie, czuczkowóz jest troszkę za Mini a spompowana fiesta Krzysia to zdecydowanie za proste rozwiązanie. W przypływie niewątpliwego geniuszu decydujemy, że czas przewietrzyć Żukerosa. :) Odległość Warszawa – Węgorzewo to powinna być dla niego pestka, zwłaszcz, że ma przecież dojechać na Peloponez.

Decyzja zapadła, bierzemy naszego marchewkowego campera. Miejsca jest w nim sporo, więc w celu minimalizowania kosztów przejazdu proponujemy znajomym wspólną podróż. Nie wiedzieć czemu nikt się nie kwapi do podróży naszym wehikułem. ;) Udajemy że nie słyszymy komentarzy typu „Dojedziecie najwyżej do Łomży.", lub „Będziecie jechali cztery dni.". My, Żuk?! Nieee…

Decydujemy się na przed wyjazdowy przegląd. Z pomocą mojego znajomego Pawła z Moto-Chrobry wymieniamy podporę wału i parę innych drobiazgów. Smarujemy wszystko co się da i nie da, włącznie ze sobą. Przy okazji kupujemy zapasowy krzyżak i masę innego drobnego szpeje do Żuka.


W czwartek o 9 rano mamy zameldować się na polu namiotowym nad jeziorem Kruklin. Przezornie, na wyjazd z Warszawy, umawiamy się już w środę wieczorem jeżeli przyjedziemy wcześniej wypijemy po piwku na jeziorem, a jeżeli przytrafi nam się cos po drodze (w co nie wierzymy zupełnie) będzie czas na jakieś działanie.

W dniu wyjazdu wszystkich ludzi małej wiary zostawiamy w tyle wyruszając kilka godzin wcześniej.

Start przebiega bardzo sprawnie, po drodze zbieramy bagaże od znajomych (swoją drogą nikt nie chce z nami jechać, ale bagaże to dali) i o 21 ruszamy na Mazury.

Kilometry mijają powoli, ale zdecydowanie, atmosfera na pokładzie wyśmienita. Krzysiek za kierownicą prezentuje się znakomicie, w mijanych miejscowościach panny wysyłają za nim tęskne spojrzenia. I taka sielanka trwa aż do Wyszkowa.

Niespodziewanie, na trasie szybkiego ruchu Krzysiek przez ramię rzuca przerażające „Panowie chyba zatarliśmy silnik!". Na pokładzie robi się cicho, silnik milknie. Każdemu myśli przelatują przez głowę „Co robimy?", „Co się stało?" i oczywiście „Jak wyjść z tego impasu?"

Postanawiamy podnieść klapę silnika, Czuczek robi to tak ostrożnie jak by miała nastąpić tam jakaś eksplozja. Po dłuższej chwili oglądania pukania i nerwowego przestępowania z nogi na nogę pada diagnoza. Termostat się zawiesił i na stałe jest zamknięty, do tego przewód do chłodnicy pękł ze starości. Po wykryciu defektu – stojąc na środku zjazdowego ślimaka z trasy – działamy. Zepsuty termostat ląduje w śmieciach. Zapasu brak, ale przecież to Żuk, termostat jest niepotrzebny. Przewód naprawiliśmy przy użyciu specjalistycznego sprzętu tuningowego, czyli wielowarstwowym oplotem „rejsingowej" taśmy izolacyjnej ;) oraz taśmą na gada w technologii „rejli". Całość robi naprawdę profesjonalne wrażenie i co najważniejsze zdało egzamin.


Później to już tylko pokonywanie kolejnych kilometrów. W Łomży poszukujemy czegoś do zjedzenia. Kolejne stacje benzynowe i nic w oczach Czuczka widzę żądze mordu. Na którejś z kolei udaje się dorwać jakieś kanapki i lecimy dalej.

Po – mniej więcej – 7 godzinach jesteśmy na miejscu. Parkujemy w lesie na skraju jeziora i dla uczczenia sukcesu wznosimy toast łyczkiem czegoś mocniejszego.


Czuczek z Krzyśkiem postanawiają kontynuować toasty przez jakieś trzy następne godziny. Ja idę grzecznie spać (żono mam nadzieje że to czytasz).



Swoją drogą funkcja spania w Żuku zdała egzamin celująco. 3 osoby spokonnie się tam mieszczą. Wygranym jest oczywiście ten kto zaśnie pierwszy, bo nie musi zasypiać przy dźwiękach rytmicznego chrapania pozostałych współ towarzyszy.

Dni spływowe to już nuda ;) piwo woda – również taka, przez „o" z kreską – szuwary, bobry, ptaki rybi. Okoliczności przyrody… i tego, i nie powtarzalne.





Reasumując było bardzo fajnie, pomijając jedną awarię Żuk spisał się dobrze. Z każdym takim wyjazdem wiemy więcej. I zwiększa się szansa na sukces ostateczny… przybycie na Peloponez.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz