wtorek, 12 listopada 2013

Bardzo Długi Dzień 4 - część I, odysei ciąg dalszy okiem Barana

Witajcie po długiej przerwie!
Po niemal roku oczekiwań na ciąg dalszy relacji, postanowiłem ją kontynuować, by wspomnienia nie zginęły. Wierzę, że po takim czasie nikt nie będzie miał za złe, że tymczasowo zastąpię naszego nieocenionego Czuczka / Mauricione w spisywaniu kronik wyjazdowych - wierzę, że uda nam się je skończyć :)
Zatem - miłej (mam nadzieję) lektury!
B.

..........wracamy do słonecznej Chorwacji.........

        Promienie słońca wdzierające się przez żukowe okienka powoli wybudzały ze snu. Niestety, było to niezbyt przyjemne (to eufemizm) uczucie. Kosmiczna Abrakadabra Czachy po wypiciu 5 piw i 2 litrów Rakiji poprzedniego dnia, mocno dawała o sobie znać. Z gracją chorwackiego żołnierza, któremu urwało nogi na wojnie, podniosłem się z kanapy i rozejrzałem dookoła. Dokądś dojechaliśmy, ale właściwe dokąd? Koło mnie chrapało jakieś ciało. Leżało tyłem, więc nie chciałem go ruszać by sprawdzić, kim było - mogło być w gorszym stanie ode mnie. Ważne, że chrapie, znaczy żyje. Reszta ekipy gdzieś zniknęła. Powoli wytoczyłem się na zewnątrz. Znajdowaliśmy się na żwirowym polu namiotowym, w cieniu drzew oliwnych i palm. Dookoła, gdzie by nie spojrzeć, stały ekipy złombolowe i nieprzebrana ilość oklejonych socjalistycznych wehikułów. Chyba to już Dubrovnik...? Ale nie mam pojęcia, jakim cudem się w nim znaleźliśmy. Z drugiej strony Żuka, na matach pod gołym niebem spała reszta ekipy. Ich najwyraźniej również dotknęła wczorajsza Klątwa Dubrovnika i orzechowej Rakiji.

Przechadzając się po parkingu, starałem się poskładać do kupy wspomnienia wczorajszego dnia, ale po zapamiętanym momencie kupna orzechówki w przydrożnych kramiku, te urywały się dość szybko (później wrócą, ale to opowieść na osobny post), a ostatni zapamiętany widok wyglądał mniej więcej tak:


Czułem się fatalnie, więc trzeba było szybko uruchomić metabolizm. Niestety, wszystkie ciecze nie będące alkoholem zostały wypite dzień wcześniej, a prowiant leżał przykryty pięcioma dużymi plecakami. W obecnym stanie dokopanie się do niego jawiło się jako wyzwanie godne dokopania się wody na pustyni, więc zgarnąłem swój plecak i wyruszyłem w miasto na przeszpiegi, w poszukiwaniu czegoś do jedzenia i picia. Szybko udało się znaleźć piekarnię i po 3 burkach z serem zapitych kefirem zacząłem wracać do świata żywych.

Dla tych, którzy nie znają burków - są to bałkańskie wypieki z kruchego, cieniutkiego, półfrancuskiego ciasta Filo (Phyllo),w które zawinięte jest nadzienie serowe bądź mięsne. Świeże są bardzo kruche i smaczne. Polecam!
Jeden obraz - tysiąc słów:

Po krótkim spacerku wróciłem na parking. Część załogi w międzyczasie zdążyła się obudzić i powoli zaczynała śniadanka i inne - ogólnie ujmując - poranne czynności serwisowe. Zamieniliśmy ze sobą kilka zdań, ale nasz stan nie nadawał się jeszcze do prowadzenia głębszych dyskusji. Szczęśliwie złożyło się, że górka, na której znajdowało się nasze pole namiotowe, schodziła do morza. Najszybsza (choć niekoniecznie najlepsza) droga wiodła po zboczu, na azymut przez krzaki. Przedzierając się przez zarośla, zacząłem schodzić na dół w nadziei, że poranna dawka snorkelingu w Adriatyku wyciągnie ze mnie resztki wczorajszego dnia. Pech chciał, że z krzaków wyszedłem wprost na dwie, nie pierwszej młodości już Niemki, opalające się w ich otoczeniu topless. Spodziewając się paniki, ku swojemu zaskoczeniu, zostałem totalnie zignorowany, a babcie leżały sobie dalej niewzruszone. Udałem więc, że nic się nie stało, założyłem maskę, fajkę i płetwy i zanurzyłem się w morzu. Mimo września woda była ciepła, a do tego przejrzysta na kilka ładnych metrów i czysta. Kąpiel była przyjemnością, a pływające w niej sobie spokojnie ryby były zdecydowanie przyjemniejszym dla oka widokiem, niż ten z przed chwili.

Odświeżeni (każdy na swój sposób) i nieco bardziej przytomni, zaplanowaliśmy dalszą trasę, która dziś miała być bardzo długa - by zdążyć na zakończenie rajdu w terminie, mieliśmy do zrobienia ponad 1000 km. Warto wspomnieć, że bezpieczna, przelotowa prędkość dla Żukersa na wyjeździe oscylowała w granicach 80 km/h, jadąc po równej i prostej drodze. Kręta, górska Magistrala Adriatycka była jej zaprzeczeniem i często przymusowo zwalnialiśmy do 35 km/h - 70-konny silnik poczciwego Żuczka nie był w stanie jechać szybciej pod górę. Tysiąc kilometrów w takich warunkach wyglądało na niezłe wyzwanie, ale cóż - samo się nie zrobi... :)

Zwarci i gotowi wyruszyliśmy w stronę czarnogórskiej granicy, przypominając sobie po trochu strzępy wczorajszego wieczoru... (cdn.)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz